środa, 19 lutego 2014

Gdzie na piwo w Katowicach?

0


Katowice to dziwne miasto. Nie można powiedzieć, że są obiektem turystycznych westchnień, bo ani nie przyciągają rynkiem, ani nie kuszą czymś, czego nie można spotkać w innych miastach. To co w nich najciekawsze, kryje się gdzieś między brudnymi uliczkami. Miejsca warte odwiedzenia chowają się w głębokich i obskurnych bramach. Są zapleczem. Przeciętny odwiedzający może zobaczyć jedynie odnowione kamienice w samym centrum, ulicę Mariacką, Spodek i równie kosmiczną galerię handlową. Te obiekty wystawione są na pokaz. Żeby jednak odkryć coś wartego uwagi, trzeba się nachodzić i trochę poszukać. Chyba, że zna się kogoś, kto może wam w tym pomóc.

Mieszkam tu już blisko trzy lata, a wciąż przybywa miejsc, które sukcesywnie poznaję. Staram się nadrabiać zaległości, bo znam zaledwie 40% miasta. To niewiele. Może to przez moje lenistwo. Jeżeli jakiś bar już mi się spodoba, pozostaje mu wierny i bardzo często do niego wracam. Piwo ze znajomymi, bifor przed imprezą – każdy powód jest dobry. Mam kilka sprawdzonych miejsc, na których na pewno się nie zawiedziecie!

City Pub 

Miejsce, w którym oprócz dobrego piwa znajdziecie także smaczne jedzenie i mnóstwo sportowych emocji. Ogromna powierzchnia (jak na pub), którą dysponują właściciele sprzyja integracji na każdym poziomie. Oglądałem tam już chyba wszystko. Mecze Champions League, spotkania polskich szczypiornistów, mundial. Za każdym razem spotykałem naprawdę genialnych ludzi, z którymi do dziś zdarza mi się przechylić duże, jasne, pełne. Spory wybór alkoholu, bazujący jednak na standardach ogólnie dostępnych w każdym sklepie. Warto odwiedzić i sprawdzić czy taki sportowy klimat wam odpowiada.

Rajzefiber

Dwa kroki od City Pubu. Ulica 3. Maja, ścisłe centrum. Jedno z tych miejsc, do których nie trafisz jeżeli ktoś cię tam nie zaprowadzi. Ciemna brama, niepozorna klatka schodowa, wszystko jakby specjalnie schowane przed obcymi. Ich wizytówką są m.in. koncerty czy imprezy kabaretowe, ale przede wszystkim jedna z większych ofert jeżeli chodzi o wybór piwa. Jasne, ciemne, słodkie, gorzkie – barman z pewnością doradzi coś właściwego. Po kilku kolejkach, gdy nogi same zaczynają podrygiwać można ruszyć tyłek i wskoczyć na parkiet. Fajne miejsce dla większych ekip.

Fanaberia

Z założenia – herbaciarnia. Nigdy herbaty tam nie piłem, ale wierzę, że założenia pokrywają się z prawdą. Wchodzisz, ściągasz buty i zgarniasz kilka najbliższych poduszek. W ofercie, szeroka paleta piw smakowych i coś co umili każdą imprezę – fajka wodna. Bardzo klimatyczne i oryginalne miejsce. Obsługa lekko zagubiona i zdezorientowana, ale przynajmniej ceny dostosowane są do studenckich portfeli. Fanaberia ucieka nieco od centrum i mieści się przy ulicy Wita Stwosza. Najlepiej złapać jakiś tramwaj.

Biała Małpa

Social media place in Katowice. BloSilesia, Czwartki i wiele innych ciekawych inicjatyw. Miejsce to tego typu spotkań kapitalne, choć odrobinę za małe. Gdy frekwencja przekracza oczekiwania organizatorów, robi się tłoczno. W Katowicach właśnie na tę knajpkę trwa obecnie największy boom! Nie dziwię się. Ludzi nigdy tu nie brakuje, ale każdy znajdzie dla siebie jakiś mały stolik. W Małpie można siedzieć godzinami i kosztować najróżniejsze piwa świata. Pod tym względem to najlepszy bar w Katowicach. Nie jest to jeszcze krakowski HoB, ale wszystko jest jeszcze do nadrobienia. 

Kiedy idziemy na piwo?

Czytaj więcej »

sobota, 15 lutego 2014

Romantykiem być

0


Budzisz się i z automatu wyłączasz alarm w telefonie. Nie trzeba ci mówić, że robisz to zawodowo, bo przecież we wszystkim jesteś najlepszy. Tego poranka jednak coś nie gra. Walcząc z ciężkimi powiekami, tępo spoglądasz na wyświetlacz komórki. Widzisz datę, ale nie możesz skojarzyć z czym wiąże się cholerny 14. lutego. Pierwsza kreatyna? A może derbowe spotkanie Gieksy i Chorzowa? Nie, to nie to. Po trzech kwadransach rozgrzewania umysłowego procesora, orientujesz się wreszcie,  że to walentynki. Chwilia euforii, jak przy poprawnej odpowiedzi u Tadeusza Sznuka i przychodzi moment przygnębienia. Obiecałeś swojej kobiecie, że tego dnia będziesz romantyczny. 24 godziny w skórze pieprzonego Romea.

Dobrze, że potrafisz przewidywać. Już od Trzech Króli zbierałeś cenne wskazówki od znajomych ci romantyków. Osiedlowi kumple i jeszcze ci spod całodobowego okazali się niezwykle pomocni. Po długich analizach i wewnętrznych dylematach, stworzyłeś wreszcie idealny plan działania.

Kwiaty. Fundament udanej randki. Nigdy jej nie rozpieszczałeś, więc ucieszy się z najmniejszego chwasta, którego dostanie do ręki. Masz chłopie fart. Przy kupowaniu porannej porcji kurczaka z ryżem, zobaczyłeś w Lidlu bukiet siedmiu róż za 2,99. Zaszalej. Niech wie, że masz gest.

Alkohol. Dwa Karpackie na głowę chyba wystarczą? Nie. Decydujesz się na trunek wykwintny. Taki, do którego masz zaufanie, a który doceni także wybranka twego serca. – Czteropak Harnasia i pół litra Żubrówki, poproszę.

Stolik dla dwojga. A konkretniej – loża. I nie dla pary, lecz dla dziesięciu, a po upchnięciu nawet dla dwunastu osób. Ścisk. Ale chociaż muzyka na wysokim poziomie. Bas tak napieprza, że nie słyszysz własnych myśli. Zastanawiasz się, który klub w końcu wybrałeś: – Energy czy Pomarańcza? Piątka różnicy na wejściu to przecież sporo. Wszystko wyjaśnia się, gdy na oparciu waszej loży dostrzegasz napis "Trybson tu był. Był i zaliczył". Czas na dedykację. Podbijasz do dj'a z wymiętoloną karteczką. Nie wiedziałeś co wybrać, więc walnąłeś od serca. To ona, bogini seksu – dla Mariolki, Misio. Dumny schodzisz z podestu rechocząc – He he, ale dojebałem!

Taniec. Zmacają ją przy wszystkich. Niech patrzą i zazdroszczą.

Seks. Ups, zajęte.

Drinki na barze. Dla twojej walentynki frykasy prosto z Hiszpanii, a dla ciebie druga połówka. To w końcu jedyny taki dzień w roku. Niech kobieta zobaczy, że ją kochasz. Jeden kielon, drugi, szósty... śpisz. Budzisz się dwie godziny później. Jest trzecia.

Kolacja. Nie zdążyłeś wymyślić niczego przed imprezą, a czujesz, że żołądek przyrasta ci do krzyża. Poza tym, nie możesz pozwolić, żeby luba chodziła spać głodna. Starasz się zebrać myśli. 2 + 2 = kebab. Najbliższy jest za rogiem. Dużo mięsa, mało warzyw. Co ty kurwa, królik jesteś żeby chrupać sałatę?

Seks podejście drugie. Nareszcie w domu. Teraz musi się udać. Ledwo stoisz na nogach, ale sukienkę zerwiesz z niej bez problemu. Alkohol, który buzuje we krwi, podpowiada ci, że to będzie twoja noc. I była. Po trzech długich minutach rzucasz się zdyszany na plecy mówiąc: – Maleńka, byłaś cudowna. Wszystkiego najlepszego w walentynki.

Foto
Czytaj więcej »

środa, 12 lutego 2014

Facet z brodą

1


Trendy ponownie zatoczyły koło. Po kilku latach gładkich twarzy, zarost znów stał się istotnym elementem męskiego stylu. Broda przestała być kojarzona wyłącznie z dojrzałymi mężczyznami – zwłaszcza tymi po 60-tce – i dziś dominuje już w prawie każdym przedziale wiekowym 18+.

Jeżeli jakiś film ma swoją światową premierę w styczniu to w polskim kinie zobaczę go najwcześniej w kwietniu. Taki poślizg stał się już normalnością. Przywykłem. Tak samo jest z nowinkami technologicznymi. Zachwycamy się iphonem 5, a w Stanach "siódemka" już od kilku miesięcy nie schodzi z półek. Pod tym względem zawsze byliśmy do tyłu. Z brodami jest jednak inaczej. W poniedziałek, Brad Pitt pokazał się na czerwonym dywanie z kilkudniowym zarostem, a w środę, połowa Katowic przestała inwestować w maszynki do golenia. Każdy chce przecież wyglądać jak najlepiej, a zadbana broda gwarantuje facetom dodatkowe 50 punktów do męskości.

Noszę zarost, bo kupując alkohol nie lubię pokazywać dowodu osobistego. Nie mam pojęcia jak to działa, ale za każdym razem gdy się ogolę, wracam wyglądem do późnych lat gimnazjum. Kilkanaście minut w łazience, a na karku sześć lat mniej. Wyobrażacie sobie, co czuje 22-letni mężczyzna, któremu odmówiono sprzedaży piwa?! Do tej pory budzę się w nocy z krzykiem.

Jeżeli symbolem kobiecości są sukienki i rozpuszczone, długie włosy, to obok garnituru, który z najgorszego przypadku potrafi zrobić człowieka, właśnie broda jest atrybutem prawdziwego mężczyzny. W tym momencie chciałbym przekazać wyrazy współczucia wszystkim tym, którzy na dwudniowy zarost zmuszeni są czekać nawet kilka lat. Chłopaki, trzymajcie się! Jak myślicie, dlaczego Sean Connery i George Clooney mają tyle charyzmy i charakteru? Broda dodaje powagi i wzbudza zaufanie. Jeżeli jest odpowiednio gęsta i regularnie przycinana do konkretnej długości, nie można się do niczego przyczepić. 

Brody nie mogą nosić jednak wszyscy. Nawet najmniejszy zarost dosyć kiepsko wygląda u blondynów i rudych. Rudzi zawsze mają najgorzej, ale jakoś mnie to nie dziwi. Świetnie prezentuje się zaś u ciemnowłosych i szpakowatych mężczyzn. Decydujące znaczenie ma jednak styl w jakim broda jest wymodelowana. Nie każda wygląda tak samo i nie każda pasuje do wszystkich twarzy. Najgorsze co można zrobić to zrezygnować z brody i zapuścić tradycyjnego, polskiego wąsa, jaki prezentuje się teraz m.in. na twarzy Piotra Roguckiego. Nie idźmy tą drogą.

Wszystkie argumenty "za" poszłyby w momencie na drzewo, gdyby zarost nie podobał się płci pięknej. Kobiety lecą na facetów z brodami i właśnie takich uważają za najbardziej męskich. Kobietom się przecież nie odmawia, prawda?

Czytaj więcej »

wtorek, 11 lutego 2014

Krakowski freak

0

Trzy sekundy na decyzję i jedziemy.Co z tego, że poniedziałek? Co z tego, że na koncie ledwo czterdzieści złotych, a do dziesiątego daleko? Kierunek Kraków. Z Katowic to zaledwie godzina drogi, z naszym kierowcą (nieźle Kaśka!) jeszcze mniej.

Plan dnia:
1. Nagranie wywiadu z wokalistą Clumsy Warlocks na Jagiellonie
2. Carpe diem (dzisiejsza terminologia: YOLO)
Z wywiadem uwinęliśmy się bardzo szybko, więc cała nasza energia skumulowała się przy punkcie drugim. No i się zaczęło. Początek trochę oklepany, ale żołądki i siarczysty krakowski mróz zmusiły nas do podjęcia szybkich decyzji. Poszliśmy na łatwiznę, bo chcieliśmy zjeść coś tanio i szybko. Z tym szybko nie do końca nam wyszło, ale pięćdziesięcioprocentowa zniżka na pizzę uratowała nasze portfele.
Może coś pozwiedzamy? A może nie. Po pierwsze wałkowaliśmy to w podstawówce, gimnazjum i liceum (chwała Bogu, że na studiach nie jeździmy na wycieczki), a po drugie pięć złotych za wstęp do kościoła Mariackiego to chyba jakaś pomyłka! Pięć złotych? Nie dziękuję. Trafiliśmy do Zakątka. Kameralna kawiarnia w jednej z krakowskich bram, którą trudno znaleźć, jeżeli nie ma się przewodnika. Wybór padł na Kawę bogów i  jak się okazało, był to początek dobrych decyzji podejmowanych tego dnia. Cliff Arnall wprowadził do kultury pojęcie Blue Monday, przypadające na poniedziałek ostatniego pełnego tygodnia stycznia. Cliff może i miał rację z tym najbardziej depresyjnym dniem w roku, ale nie przewidział jednak, że następny poniedziałek może być aż tak dobry. Był.
Słyszycie student, myślicie piwo. Nie oszukujmy się, te dwa byty nie mogą istnieć oddzielnie. Jeżeli będziecie w Krakowie, zaufajcie Świętemu Tomaszowi i zapukajcie do knajpki House of Beer. Piwa mają pod dostatkiem. Zapamiętajcie to logo.
Kupili mnie. Wszystko przez to, że w Katowicach brakuje takich klimatycznych miejscówek. Ino Mariacka i Mariacka. A tam szczerze mówiąc, niewiele się dzieje. Twarze ciągle te same, a jedyny koloryt wprowadzają panie z różowymi parasolkami reklamujące klub go-go. W HoB byłem pierwszy raz, ale obiecałem sobie, że jeszcze tej zimy tam wrócę. Taką knajpę powinienem mieć pod swoim mieszkaniem. Kilka argumentów za:
1) Niezliczona ilość piw
I tu rodzi się problem. Podchodzisz do baru i nagle nie wiesz co zamówić. Patrzysz na półkę z alkoholem i chcesz spróbować wszystkiego. Ciemne czy jasne? Pszeniczne, a może żytnie? Chyba jednak smakowe. Koniec końców wylądowałem z  Porterem Warmińskim w dłoni. Jakiś czas temu najlepszy porter na świecie. Kto nie miał okazji, musi nadrobić zaległości
2) Barman, który wie wszystko na temat piwa
Z miejsca mógłby zatrudnić się na uniwersytecie i wykładać browarnictwo. Gość z pasją i drygiem do tego zacnego alkoholu. Doradzał nam tego wieczoru nie raz. Opowiadał, zachwalał i pokazywał dziesiątki piw. Po pierwszej kolejce odchodząc do stolika powiedziałem do mojego kumpla: Gość jest mistrzem! Używał słów, których nie znam, ale o piwie mówił pięknie!
3) Banknotowy zwyczaj
Nad barem możecie znaleźć kilkadziesiąt banknotów z różnych części świata, o różnych nominałach. Ludzie przychodzą, podpisują się na dolarach i przypinają je na ścianę. Tradycja, która trwa już trzy lata robi furorę. To co widoczne nad barem jest tylko częścią kolekcji, którą można znaleźć w piwnicach lokalu. Nasz rumuński banknot prezentuje się całkiem nieźle.

4) Klimat
Z knajpą jest w tym przypadku jak z radiem. Te najmniejsze i najstarsze przyciągają mnie najbardziej.

Macie takie specjalne miejsca w swoich miastach? A może w Katowicach też się coś znajdzie? Byłbym bardzo zadowolony!
Czytaj więcej »

Nieład artystyczny

0

Albo nie! Nazwijmy sprawę po imieniu.Nie żaden artystyczny nieład, tylko zwyczajny burdel. Brak jakiegokolwiek uporządkowania, który spowodowany jest nieobecnością zaledwie kilkudziesięciu sklejonych ze sobą kartek formatu A5. Tak, chodzi o kalendarz. Stary, zapisany jak cholera skończył się ponad dwa tygodnie temu, a z kupnem nowego mam nie lada problem. Nie mogę znaleźć takiego… no! Wiecie o co mi chodzi. W tym wypadku nie pozwolę sobie na żadne niedopowiedzenia. Musi być elegancki, ale i funkcjonalny. To będzie trudne.

OFICJALNY KOMUNIKAT DO PRODUCENTÓW KALENDARZY:
Zróbcie coś z tym!
Jestem wybredny. Ale umówmy się, kalendarz to tak naprawdę jedna z ważniejszych rzeczy jaką nosicie w torebce, torbie czy plecaku. Nie jest „Polityką”, którą kupicie i po tygodniu włożycie do szafy, jako uzupełnienie skrzętnie gromadzonej kolekcji. To inwestycja na 365 dni. W moim przypadku na jedyne 349. Cóż…
Najczęstsza wada jaką spotykam w kalendarzach dostępnych na rynku to brak odpowiedniej ilości miejsca na notatki. Nabadźganych tych dni na kupę chyba z milion i weź się tu człowieku zmieść z planem na cały dzień. Kabaret Moralnego Niepokoju już przyciaśniał hasła w krzyżówce ile się dało, ale ja nie zamierzam zmniejszać rozmiaru czcionki do ósemki. Szanujmy się, jak już mam wydać te trzydzieści złotych na kalendarz, niech będzie zrobiony z głową.
No właśnie, trzydzieści złotych. Dla studenta to kilka naprawdę tłustych dni życia, jeżeli chodzi o jedzenie, albo standardowe 0,7, które pęknie na zbliżającej się imprezie. Wydatek w tych trudnych uczelnianych warunkach niemały. Może zatem wybrać opcję DIY? Zainwestować dyszkę i puścić wodzę fantazji, robiąc coś oryginalnego. Z jednej strony, jedyny taki egzemplarz na świecie, z drugiej zaś, jeżeli coś nie wyjdzie? Mieszko I spisany na straty. To zawsze boli.
Bez kalendarza funkcjonuje się naprawdę trudno. Wiedzą to doskonale ci, którzy w ciągu dnia robią siedem tysięcy rzeczy, spotykając się z milionem ludzi. Tu telefon, tam mail, a jeszcze na kawę obiecałem wyskoczyć. Kto by to spamiętał?! Backup w razie co zawsze się przyda!
Ponarzekałem sobie i uciekam. Może jutro w końcu coś znajdę.

Foto
Czytaj więcej »

Hulaszczy niezwykle

4

Narkotyki, lubieżność oraz nierząd, stanowią mieszankę, którą Martin Scorsese podał widzom swojego najnowszego filmu „Wilka z Wall Street”. Długo zastanawiałem się nad tym czy w ogóle obejrzeć wilka  w kinie. Tak głośno zapowiadane i bądź, co bądź chwalone filmy, często nie dolatują do wysoko zawieszonej poprzeczki oczekiwań. Kartą przetargową, przesądzającą o podjęciu decyzji stał się jednak Leonardo DiCaprio, który z roku na rok pomnaża swoje aktorskie zdolności, przyciągając do kin watahy fanów. Lubię gościa. Zwłaszcza kiedy gra pod okiem nowojorskiego reżysera.

Z jednej strony niedźwiedź, z drugiej byk, a po środku on, wilk interesu mamiony zapachem świeżej gotówki. Jordan Belfort jest chciwy. Chorobliwie uzależniony od narkotyków, przypadkowego seksu i balangi, która w jego życiu ciągnie się długimi latami. Jeżeli chodzi o miłość, w jego sercu jest miejsce tylko dla jednej, tej pierwszej. I nie mówię, że  był nieszczery kiedy oświadczał się swoim dwóm żonom, on po prostu bardziej kochał pieniądze.
Jak zostać milionerem i nie zwariować? Nie wiem, na koncie mam tyle, żeby wystarczyło na czynsz i studenckie życie do pierwszego. Nie chcę wydawać wyroków i bawić się w moralny autorytet, bo sam nie wiem jak zachowałbym się mając na koncie kilkanaście milionów. Jordan ma jednak rację jeśli chodzi o ludzi. Człowiek mając do wyboru biedę i bogactwo, smakując w życiu jednego i drugiego, zawsze wybierze bogactwo. Zawsze. I nie ważne, że pieniądz potrafi niszczyć. Wnioski wyciąga się dopiero na końcu. Wtedy przychodzi czas na podsumowanie i analizę swoich decyzji. Nie uczymy się na błędach innych i w sumie dobrze. Życia trzeba próbować.
„Wilk z Wall Street” to także kawał dobrego humoru lawirującego między niezliczoną ilością nagich kobiecych ciał. Wystarczy spojrzeć na Naomi (żonę Jordana), którą zagrała Margot Robbie, by krew z mózgu w  kilka sekund odpłynęła w dolne rejony ciała. Pamiętacie „Nagi Instynkt” z Sharon Stone i tę najbardziej znaną scenę z przekładaniem nóg? Scorsese w wilku zrobił coś podobnego. Patrz, ale nie dotykaj. Zresztą, zobaczycie sami.
Film trwa trzy godziny, ale nie sposób się na nim nudzić. Impet migających przed oczami obrazów nie słabnie nawet na moment. I jeszcze ta narracja, tak bardzo charakterystyczna dla 71. letniego już reżysera. Po obejrzeniu wiesz jedno, tak jak Belfort chcesz więcej. Leonardo też pragnie więcej, co w tym przypadku oznacza Oscara. Czy tak różna w przeciągu całego filmu kreacja przyniesie amerykańskiemu aktorowi zasłużoną i upragnioną nagrodę? DiCaprio udowodnił, że ma ogromny talent. W jednym momencie z wielkiego oratora i lidera stada zmieniał się w żałosnego ćpuna tarzającego się po chodniku. Wachlarz możliwości godny mistrza i nie mówię tego na wyrost. Zastanawiam się tylko (jeżeli faktycznie Oscar powędruję w inne ręce) kogo i jak dobrze będzie musiał zagrać Leonardo, żeby tę nagrodę wreszcie zgarnąć.
Kończąc, powiem wam tylko, że piwo wcale nie okazało się być aż tak gorzkie.

Warto wybrać się do kina. 9/10
Czytaj więcej »

Call me Lu!

0


Jak wiele imion diabła przychodzi wam do głowy? Według moich obliczeń jest tego… dużo! W książkach, zapiskach, wierzeniach, a jeszcze więcej w filmach. Los chciał, że kilka bezsennych nocy spędziłem ostatnio przed ekranem komputera, oglądając różnorakie produkcje. Lepsze i gorsze - różne. Elementem łączącym większość z nich był diabeł. Ale nie byle jaki rogacz, dławiący się dymem i tupiący kopytkiem, lecz flirtujący ze śmiertelnikami intrygant. Inteligentny gracz, znający się na swym fachu. Są cztery takie kreacje, które powinniście zapamiętać.


Louis Cyphre – Angel Heart

To wyrafinowany arystokrata i wielbiciel miejsc religijnego kultu. Przewrotny smakosz ludzkich dusz. Postać, która zniewala charyzmą. W ’87 roku Robert De Niro stał się dzięki niemu twarzą zła. Diabeł to nie tylko ogień i siarka, to także, a może przede wszystkim klasa. Dobrze skrojony garnitur, krawat i wianek pięknych kobiet. To czego nie widać na pierwszy rzut oka, staje się silną bronią w rękach takiego eksperta.

Szatan – Constantine
Lucyfer nie rozwinął tu skrzydeł. Nie miał na to po prostu czasu. Peter Stormare zrobił jednak co mógł, by kreacja diabła została zauważona i co ważniejsze, zapamiętana. Moim zdaniem? Udało się! Demoniczny wyraz twarzy w połączeniu z (rzadko spotykanym wśród władców ciemności) białym garniturem, świetnie wbił się w klimat filmu. Odrobinę zbzikowany Lu robi porządek ze swoim synem, a także z Gabrielem, któremu pomyliły się życiowe role. Bezapelacyjne miejsce na podium.

John Milton – The Devil's Advocate
Człowiek jest próżny. Zawsze był. Podobno tę właśnie cechę, diabeł lubi w nas najbardziej. Jest plastyczna. Daje możliwości, a co za tym idzie, kontrolę. Al Pacino jest diabłem, któremu trudno odmówić. Poszedłbym nawet o krok dalej i powiedział, że jemu zwyczajnie nie można odmówić. Wystarczy kilka sekund, by jego zdanie miało ogromny wpływ na twoje życie. To mentor, który pokazuje korzyści, wynikające z posiadania danej wszystkim ludziom wolnej woli. Pociągając w niezwykle wyważony i zgrabny sposób za sznurki, manipuluje każdym z osobna. Utalentowany mówca, orator wielbiący swoje własne wystąpienia. Niejednokrotnie perwersyjny. Flirciarz z szelmowskim uśmiechem.

Mr.Nick – The Imaginarium of Doctor Parnassus
Mój ulubiony, jeżeli mogę tak powiedzieć o diable. Dżentelmen. Facet z zasadami, które rozumie tylko on. Tajemniczy i uwodzicielski towarzysz Parnassusa. Hazardzista, który uwielbia czerpać przyjemność z dobrodziejstw świata, a przede wszystkim z ludzkich słabości. Siedem grzechów głównych cytuje z pamięci, dokładając do listy swoje ulubione grzeszki człowieka. Bajkowa opowieść bez Pana Nicka straciłaby duszę. Kto oprócz niego zdobywa widza tak silnym i wyrazistym charakterem? Cwaniak, który nigdy nie odpuszcza, mając w zanadrzu plan B,C i D. Hochsztapler i prestidigitator w ludzkiej wyobraźni.
Zdjęcia: tu, tu, tu i jeszcze tu i tam

Czytaj więcej »

5 x nie – na święta

0

Nie słuchajcie radia
I wcale się z wami nie droczę. Radiowy amator/amator radia (jak zwał tak zwał) mówi jak jest i możecie mu wierzyć. Słuchanie jakiejkolwiek stacji radiowej w świątecznym okresie jest muzycznym samobójstwem. Wałkuje się to przecież co roku i wszystko jak krew w piach. Nieważne czy to komercyjna stacja, publiczna rozgłośnia czy studencki projekt, wszyscy chcą podzielić się ze słuchaczami piosenką „Last Christmas” – tak, jak gdyby właśnie w tym roku świętowała ona swój debiut na światowych listach przebojów. A przecież można zaryzykować, pobawić się odrobinę muzyką i zaserwować zmęczonym słuchaczom coś świeżego. Michał Wiśniewski i jego filiżanka/kochanka wydaje się być w tym momencie strzałem w dziesiątkę. Bajkowy świat metafor i cudowne vibrato wokalisty doprowadzi do świątecznego orgazmu niejedną zbłąkaną duszyczkę.

Nie kupuj swojemu facetowi slipek, a swojej kobiecie balsamu antycellulitowego
Ruszcie głową. Naprawdę tak trudno zebrać do kupy wszystkie szare komórki jakimi dysponujecie i złamać dziesięcioletnią tradycję kupowania tego samego? Wiem, że mamy z tym problem. Władek Gomułka narobił sporo rumoru rajstopami i goździkiem, ale to już dawno za nami. Cholera mnie bierze, gdy widzę w sklepie dwie koleżanki, które zafascynowane tym, na jak genialny pomysł wpadły, kupują swoim facetom – uwaga – żel pod prysznic w pakiecie z antyperspirantem. Prezent marzenie.
Nie bądź głupi. Promocje przed świętami?
Propaganda. Jedna wielka ściema, na którą, co dziwne, daje się nabierać spora gromadka ludzi. Wystarczy do manekina przyczepić malutką karteczkę z napisem: sale -20%, a ludzie w zakupowym szale są w stanie wydać ostatnie zaskórniaki, które gromadzili w „kościołowej” garsonce od pięciu lat. Święta sprawiają, że ludzie przestają myśleć. Wielkie koncerny czują zapach unoszącej się w powietrzu głupoty i ruszają na łowy. Jeżeli już chcecie kupić coś po promocyjnych cenach, zwolnijcie odrobinę i poczekajcie do stycznia. Tak twierdzi moja zaufana ekspertka. Promocje świąteczne dzielą się na trzy fazy i tylko jedna z nich (styczniowa) jest opłacalna. Fajne rzeczy można wyjąć za grosze. No chyba, że im większy rachunek, tym więcej fejmu. Wtedy, róbta co chceta.
Nie udawaj, że kochasz wszystkich dookoła, bo nie kochasz
Mimo, że święta jako takie lubię, ten argument jest nie do zbicia. Fałsz, obłuda i zakłamanie. Wigilijna szopka dostaje nóg i z kościoła wędruje prosto do rodzinnych domów, gdzie odgrywa swoją rolę oscarowo. Patrzymy sobie prosto w oczy, łamiąc się opłatkiem i nie potrafimy powiedzieć tego, co nam leży na żołądku. Uśmiech numer xyz nie schodzi z twarzy domowników, bo przecież inaczej w święta nie wypada. To taki rodzinny, ciepły i prawdziwy czas.
Nie spodziewaj się świątecznej magii

Magicznie było jak miałeś pięć lat. Była choinka, prezentów moc i Arka Noego z nową kolędą na święta. Jedynym twoim problemem było to, czy ten święty z zaprzęgiem reniferów właściwie odczytał twoje koślawe pismo i załadował do worka odpowiednie prezenty. Pod choinką znajdowałeś różową panterę strzelającą w ustach i miałeś głęboko w dupie to, co działo się dookoła. Był Kevin, babcia z barszczem i sanki. Teraz kurwa nawet śniegu nie ma. Magia świąt nie istnieje. Skończyła się.
Czytaj więcej »

Na marginesie - Karol Paciorek i Adrian Ligorowski

0

Karolu,
„Dumbledore przekonał Harry'ego, że nie należy szukać Zwierciadła Ain Eingarp, i przez resztę ferii świątecznych peleryna–niewidka spoczywała na dnie jego kufra” – tak zaczyna się trzynasty rozdział pierwszej części Harry'ego Pottera, którą właśnie czytam. Nie wiem jak Ty Karolu, ale ja, patrząc z perspektywy przeczytanych już w przeszłości książek, zbyt mocno przywiązuje się do książkowych postaci i od czasu do czasu muszę do nich wracać. Książki J.K. Rowling są tego najlepszym przykładem. I choć kartkując je, widzę w nich niejednokrotnie Emme Watson (którą uwielbiam), jest to tylko poboczny powód częstych powrotów. Są one po prostu świetnie napisane i czy tego chcę czy nie, stanowią sporą część mojego życia.
Wisława Szymborska powiedziała kiedyś, że czytanie książek to najpiękniejsza zabawa, jaką sobie wymyśliła ludzkość. Polacy albo zapomnieli o słowach poetki, albo lubią się bawić troszkę inaczej, bo ponad połowa z nas zwyczajnie przestała czytać. Mówię nie tylko o książkach, ale o czytaniu a właściwie o nieczytaniu w ogóle. Odkładamy teksty na półkę i ściągamy filmy z torrentów. Wolimy oglądać, niż trudzić się składaniem do kupy kilkunastu literek. Wydaje mi się, że zatoczyliśmy ogromne koło. Jako ludzie wyszliśmy od kultury obrazkowej i niejako z lenistwa, na nowo do niej wróciliśmy. Druk idzie w odstawkę, bo zwyczajnie się nie sprzedaje. Łatwiej dotrzeć do ludzi serwując im świeżego mem'a czy zdjęcie, które przecież „wyraża więcej, niż tysiąc słów”. Trzy strony maszynopisu stały się nieosiągalną granicą, której przekroczenie jest trudniejsze niż kiedykolwiek. Samo podjęcie próby przerasta śmiałka i w konsekwencji zniechęca do sięgnięcia po tekst pisany. Nie chcemy czytać, nie lubimy czy może nikt nas tego nie nauczył?
Czytanie jest trendy. W teorii. Bo choć istnieje wiele akcji typu: „Nie czytasz? Nie idę z tobą do łóżka” czy „Cała Polska czyta...” itd. w praktyce nikt za tymi trendami nie podąża. Odsetek czytających wciąż nie zasługuje na miano zadowalającego i niestety nie zapowiada się na szybką zmianę. Zamiast czytać, przeglądamy. Artykuły, reportaże, informacje i broszury. Patrzymy na tytuł, ewentualnie lead i przerzucamy na następną stronę. Dłuższe formy wypowiedzi nie mają już prawa bytu i umierają śmiercią naturalną. Wyjątkiem z przyczyn oczywistych jest wywiad. Od zawsze z ogromną chęcią zaglądamy przecież do sypialni innych ludzi. Zwłaszcza tych popularnych. Jeżeli news nie przyciąga tytułem, jego szanse na potencjalny „klik” drastycznie spadają. W końcu możemy mu poświęcić jedynie kilka naszych cennych sekund. Kto by marnował czas w poszukiwaniu zakończenia i puenty? To zabawa, która jest już passé.
Przyzwyczajenie do tekstu, który swą objętością nie konkuruje nawet z bajkami Jana Brzechwy, potęguje strach przed podjęciem próby przeczytania trzystu stronicowej książki. Dochodzi do tego wszechogarniające lenistwo i ogólne przyzwolenie na brak czytania czegokolwiek. Nieczytanie to nic innego jak choroba społeczna. Nie czytasz – nie myślisz. Nie rozumiesz i stajesz się niekompetentny. Do swojego CV, które nota bene nie załatwi ci pracy, bez wahania możesz dopisać analfabetyzm wtórny.
I trochę żal mi tych, którzy rzucili książki w kąt. Na własne życzenie pozbawiając się wspaniałych historii, wzruszeń i setek uśmiechów. Podróżując pociągami uwielbiam patrzeć, jak nieznajoma pasażerka, zaczytana w swojej ulubionej książce, od czasu do czasu uśmiecha się do postaci spotkanych na marginesach kartek. Sam często to robię i wiem, że to bardzo przyjemne uczucie. Te uśmiechy są tak szczere i naturalne, że nie sposób oderwać oczu. Uzależniają niczym dobra książka znaleziona na pchlim targu, prawda?

PS. Wiem, że jestem stronniczy, ale akurat Ty mi to wybaczysz.

Adrianie!
Powiedzenie głosi, że wielbiciel książek nigdy nie chodzi sam do łóżka. Nawet jeśli z najpodlejszym romansidłem, to jednak nie sam, a czyż człowiek ucieka od czegoś bardziej niż od samotności właśnie? 
Często piszesz: 'my', w swoim tekście. Piszesz, że ściągamy filmy, wolimy oglądać, odkładamy na półkę - z pewnością znajdą się tacy, co potraktują to jako obrazę bo nie dość, że oglądają filmy tylko legalnie (no, może poza serialami) to nawet Ulisses na ich półce stoi choć raz przeczytany. I to z ich strony mogą padać argumenty obronne, które są absolutnie słuszne - MY czytamy, MY pracujemy głową, MY mamy wyobraźnię, MY potrafimy odróżnić internetową papkę od dłuższego tekstu i co najważniejsze ten drugi docenić. O tą przynależność właśnie się rozchodzi, chcę przynależeć do grupy 'lepszych', w tym przypadku czytających co z łatwością tłumaczy liczbowy sukces choćby 'Nie czytasz? Nie idę z Tobą do łóżka' - prawie 50 tysięcy fanów. Pomijając miałkość samej strony, która opiera się na budowaniu niemal romantycznego wizerunku osoby oczytanej/aktualnie czytającej, wychudzonej i biednej z zewnątrz, lecz z tak bogatym wnętrzem, że aż seksownej! Pomijając to zmiękczenie tematu przez administratorów strony, sami 'lajkersi' dają o sobie delikatnie mówiąc średnie świadectwo. Otóż psioczą na książki, o zgrozo - głównie lektury! Nie ma tam faktycznej nawet perwersyjnej chęci do odkrywania treści ksiąg, raczej chęć do zjednywania sobie pozerstwa czytelniczego. Więc tak niespełna pięćdziesiąt tysięcy osób uznaje za seksowne i trendy mieć w zainteresowaniach taką stronę, niech im więc będzie - przynależność do grupy w dzisiejszych czasach jest łatwiejsza do zakomunikowania, niż gdy pies sikając na krzak zaznacza swój teren. Swoją drogą jedno i drugie zajęcie jest wybitnie mało stabilne w skutkach.
Po drugie uwaga, czy koncentracja. Tego od jakiegoś czasu mamy coraz mniej, bo kiedy jeszcze internet raczkował to tak naprawdę tylko ktoś FIZYCZNIE mógł oderwać się od lektury, teraz nie potrafię piętnastu minut wytrzymać bez zerknięcia na Facebooka.
Stephen King ustami jednego ze swoich książkowych bohaterów dał świetną radę odnośnie czytania książek - daj jej godzinę, zwłaszcza nowemu autorowi. Daj książce szansę, nie odrzucaj po kilku stronach szukając jakiejkolwiek wymówki. Jeśli godzina, może dwie, nie przekonają Cię, to pewnie akurat ta książka nie jest dla Ciebie, nic w tym złego, ale trzeba jej dać coś więcej niż tylko zerknięcie na okładkę i przekartkowanie. Stephen właściwie jest odpowiednią postacią do proponowania takiego podejścia, w końcu sam z chirurgiczną sprawnością tworzy kolejne książki, jakkolwiek można mówić, że wtórne, to jednak ja zawdzięczam mu przesiedzenie solidnej części swojej młodości w fotelu z jego historiami. 
Ale jest światełko w tym tunelu nieoczytania - Kindle, Nook, jakikolwiek inny czytnik, który jest po prostu COOL. A z doświadczenia wiem jak można przekonywać ludzi nieprzekonanych, do rzeczy, które w życiu nie byłyby dla nich interesujące wmawiając im, że to jest po prostu TRENDY. Niech Kindle zaraża wirusowo, przez pojawianie się w rękach celebrytów, jak ładnych parę lat temu białe słuchawki iPodów sprawiły, że zmieniło się słuchanie muzyki. Da się? Da się!
Ale o czytnikach, to chyba innym razem...
Czytaj więcej »

City of my dreams (40°N, 74°W)

0

Z Katowic to ponad dziewięć tysięcy kilometrów drogi. Mimo usilnych starań zdobycia dokładnych danych, Google Maps nie przewiduje opcji 'leć samolotem' czy 'płyń statkiem'. Mogę jedynie skromnie pojechać autem lub iść pieszo, co w przypadku Nowego Jorku jest dosyć problematyczne. To mój cel: Nowy Jork. Z angielszcza: New York City, hipstersko: NYC. Największe miasto zjednoczonych stanów Ameryki, założone nie tak dawno temu, bo w XVII wieku, zarządzane obecnie przez Michaela „Mike'a” Bloomberga – Boston, Massachusetts.
Czytaj więcej »

Nie lubię

0


Nie lubię Newsweeka. Bo poziom spada na łeb, na szyję. Gazeta w rękach Lisa miała błyszczeć i chyba coś nie wyszło. Ludzie nie czytają gazet i dlatego w tygodniku coraz więcej reklam różnej maści. Hajs się musi przecież zgadzać. Tu Lidl, tam Biedronka, o i jeszcze Fakt. Chociaż w tym wypadku zdziwienie nie jest najlepszą reakcją. Obie gazety wydawane przez Ringier Axel Springer Polska, więc współpraca wskazana, a nawet nakazana – z góry. Śmieszne. Fakt wysyła hieny na porodówkę, by robiły zdjęcia żonie Stuhra, a później sam Maciek, udziela trzystronicowego wywiadu gazecie Tomka Lisa mówiąc, że media go linczują. Jeszcze ta okładka. Tabloidowy tytuł: „Mam tego dość” i Maciek, który pstryka fotkę. Bynajmniej nie wygląda jakby czegokolwiek miał dość. Maciejowi współczuję, ale przyznać trzeba, że popełnił błąd. Odezwał się i zaczął pisać na Facebooku bardzo osobiste posty. Tak nie wygrasz z brukowcami, nie wygrasz. Może to przez kryzys, trendy albo niewymagającego czytelnika. Ale oprócz Listów Niewysłanych – Krzysztofa i Grzegorza oraz kilku powtarzających się autorów, Newsweek marnieje. Wolę Politykę, dużo bardziej wolę Politykę.

Nie lubię polskich komedii. Tych z dzisiaj, bo wczoraj kręcili całkiem nieźle. Był Killer, Dzień Świra, a jeszcze wcześniej Seksmisja. Było śmiesznie. Teraz jest żenująco. Trzeba się z tym liczyć, gdy parodiuje się komedię. Dlaczego polskie, śmieszne filmy nie śmieszą? Bo są robione byle jak. Byle jaki scenariusz. Byle jakie dialogi i aktorzy grający byle jak. Bylejakość i wszystkojedność trzeba zwyciężać, a przynajmniej chcieć to robić. U nas wciąż myślą, że na bylejakości można zrobić pieniądze. I stąd Kac Wawa, Ryś czy Weekend – Cezarego Pazury. Chłop zapewniał, że wie jak wygląda kiepska komedia i jego będzie inna. Była. Jeszcze gorsza. Odgrzewane kotlety, skądinąd bardzo smaczne w przeszłości, nie są już „palce lizać”. Ryś Misiowi nie podskoczył, a The Hangover i Kac Wawa? Nie, tego nie można porównywać.
Nie lubię robić tego, co wypada. Nie jestem aktorem i nie płacą mi za udawanie. Jeżeli coś mówię, to tak myślę. Śmieje się wtedy, kiedy coś mnie bawi. Nie lubię kogoś, to on doskonale o tym wie. Zresztą nie stawia się śmieci z przyjaciółmi na równi. Robienie tego, co wypada, to nierobienie niczego, co sprawia nam przyjemność. Spuść wzrok, zamknij usta, bo nie wypada mieć własnego zdania. Nie wypada się wychylić, bo możesz naciąć się na krytykę. Lepiej skorzystać z azylu bierności. A może warto powiedzieć coś w poprzek? Wbić kij tam, gdzie jeszcze nikt go nie wbił, bo przecież przez tyle lat zwyczajnie nie wypadało.

Nie lubię nowego Jakóbiaka. Jakiś mdły się zrobił. Może przez to, że pierwszy sezon był taki dobry. Kawalerka ta sama, prowadzący ten sam, goście wciąż wyjątkowi, a jednak coś tu nie gra. Pytania z wywiadu na wywiad są łudząco do siebie podobne i mimo że forma programu wciąż się sprawdza, Łukasz stracił powiew świeżości. Brakuje mi tego, co w wywiadzie najważniejsze, czyli indywidualnego podejścia do każdego bohatera. Ciekawego Jakóbiaka więcej na pudelku i kozaczku, niż w domowej produkcji. Nową inicjatywą jest akcja 20. wykładów Łukasza w całej Polsce. Brzmi ciekawie, szkoda, że cena jednego spotkania wgniotła mnie w fotel. No nie stać mnie. Trzymam kciuki za zwyżkę formy, bo naprawdę było fajnie.
Nie lubię malkontentów, którzy narzekają na każdym kroku. To w lato za gorąco, to zimą za zimno. W deszczu za mokro, a zupa zawsze za słona. Maruda, zrzęda, tetryk. I jeżeli chcesz mnie oskarżyć o to, że od ładnych kilkudziesięciu linijek również wyrażam swoje niezadowolenie – nie radzę. Nie lubię ludzi, którzy widzą świat w depresyjnych barwach. Czerń, biel i szarość. Nieustannie i każdego dnia od nowa. Nieszczęśliwi. A ich największym nieszczęściem jest twoje szczęście. Życie z takim człowiekiem to nie łatwe zadanie. Niespełniony egoista, nieudacznik – to najlepsza definicja malkontenta.
Nie lubię, bo mogę.

Czytaj więcej »

Za co kochamy How I Met Your Mother?

0


To będą huczne urodziny z wielkim tortem i striptizerką w środku. Ósme i jednocześnie ostatnie birthday party amerykańskiego serialu, stworzonego przez Craiga Thomasa i Cartera Baysa. Start dziewiątego sezonu tradycyjnie pod koniec września, także bądźcie czujni. Jeszcze kilka tygodni temu, sam musiałem nadrabiać odcinkowe straty, za co nie raz zostałem nazwany serialowym ignorantem. 
Czytaj więcej »

Omertà – zmowa milczenia

0

Cosa Nostra, Sacra Corona Unita, Camorra – mafia ma wiele imion. Jeszcze więcej ma rąk. Żeby pociągać za wszystkie sznurki, trzeba mieć w swych szeregach bardzo wpływowych ludzi. Wtedy łatwiej robić interesy i tuszować to, co nie powinno ujrzeć światła dziennego. Dlatego kupuje się policjantów, polityków i sędziów. Werbuje się prawników i montuje wtyczki u konkurencji. Kontakty przydają się przecież wszędzie. Tym bardziej w mafii, gdzie zawsze musisz być dwa ruchy przed kimś, kto może ci zaszkodzić. Jak w szachach – musisz przewidywać i działać. Przyjaciół miej blisko, wrogów jeszcze bliżej.

Mafia to Sycylia, Sycylia to mafia. To właśnie tam zrodził się ruch oporu przeciw władzom hiszpańskiego okupanta. Mieszkańcy zbuntowali się i przestali być bierni. Stworzyli własny kodeks prawny, własne wyroki i specjalne grupy zbrojne, które miały gwarantować bezpieczeństwo Sycylijczykom. To było ziarno, które zapoczątkowało późniejszą mafię. Teorii na temat samego określenia tajnych sycylijskich organizacji przestępczych jest wiele. W dialekcie sycylijskim "mafia" oznacza śmiałość. W języku arabskim to odwaga i szlachetność. Jedna z teorii mówi, że to skrót stworzony z pierwszych liter hasła, które towarzyszyło Sycylijczykom podczas niewoli francuskiej, pod rządami dynastii Andegawenów – Morte Alla Francia Italia Anela – "Śmierć Francuzom, hasłem wszystkich Włochów". Inna teoria głosi, że w Wielki Poniedziałek roku 1282, francuski żołnierz zgwałcił sycylijską pannę młodą w dniu jej ślubu. Sycylijczycy pragnący pomścić hańbę rodaczki, poprzysięgli zemstę i zaatakowali obóz Francuzów. Zginęły tysiące francuskich żołnierzy. Wieść o tym wydarzeniu bardzo szybko rozeszła się po innych miastach Sycylii, powodując falę dalszych rozruchów. "Ma fia" – miała krzyczeć mata zgwałconej dziewczyny. Hasło "moja córka" stało się okrzykiem bojowym walczących Sycylijczyków.

Przełom XIX i XX wieku przyniósł wielu Sycylijczykom zmiany. Emigracja stała się zjawiskiem tak powszechnym, że wraz z Włochami do Ameryki trafiły zworce ze starego świata, przyczyniające się do powstania zjawiska określanego mianem "La Cosa Nostra". Z włoskiego "nasza sprawa" – to określenie grupy, a właściwie całej organizacji przestępczej, działającej współcześnie na terenie Stanów Zjednoczonych. Cosa Nostra wzoruje się na dawną mafię sycylijską. Metodą kalki, stara się przenieść schemat mafii Starego Kontynentu, wciskając ją w ramy amerykańskich realiów. Działała w wciąż działa na terenie wielu miast USA. Ich głównymi ośrodkami są Nowy Jork, Filadelfia, Kansas City czy Chicago. Nazywano ich makaroniarzami. Mieli wdzięk, orientalną urodę i nietuzinkową pewność siebie. Ameryka okazała się dla nich łaskawa. Interesy rozwijały się szybko, a ich wpływy były coraz większe. Z czasem zdobywali niezbędne kontakty i powiązania z osobami na różnych szczeblach władzy. Paradoksalnie, fortunę zbili na prohibicji. The Noble Experiment trwał w USA od 1919 do 1933 roku. Osiemnasta poprawa wprowadzając prohibicję, zakazała produkcji, transportu i sprzedaży alkoholu na terenie całego kraju. Nielegalne bimbrownie, które znajdowały się w rękach Cosa Nostry generowały wówczas ogromne zyski. Dodatkowe pieniądze płynęły z nielegalnego hazardu i prostytucji. To złote lata Franka Costello, Vito Genovese i Al'a Capone – największego gangstera tego okresu.


Alphonse Gabriel Capone znany był wszystkim jako Al Capone albo Scarface. Jego drugi pseudonim pochodził od blizny jaką nosił na lewym policzku. Nabawił się jej na samym początku mafijnej przygody, podczas sprzeczki ze starszym rangą gangsterem. Od tamtej pory kazał fotografować się jedynie z prawego profilu. Był Włochem, ale fortunę zbił w Stanach. Bogacił się na prohibicji. Nielegalne browary i przedsiębiorstwa zajmujące się przemytem spirytusu, przynosiły zyski w wysokości dziesięciu milionów dolarów rocznie. Prowadził nielegalne kasyna, domy publiczne i tajne bary w całym Chicago. Mimo, że był bossem mafijnego świata, bardzo długo starał się wybielić swój publiczny wizerunek. Chciał uchodzić za lidera lokalnej społeczności. Nie chciał być kojarzony z tym, co jego ludzie musieli robić po zmroku, by on wciąż mógł zasiadać na szczycie. Podczas wielkiego kryzysu, który trwał w Ameryce między 1929 a 1933 rokiem, Al Capone działał na rzecz ludu. Otworzył kilka jadłodajni dla biednych i bezdomnych. Stworzył program walki z krzywicą, w którym dzieci w szkołach dostawały codziennie szklankę mleka. Program Capone kontynuowany był jeszcze długo po jego śmierci. Był niebywale inteligentny. Prał pieniądze na ogromną skale, złamał więcej przepisów niż ktokolwiek inny, a mimo to, policja nie mogła mu udowodnić żadnego przestępstwa. Do więzienia wtrącił go Eliot Ness, jeden z agentów tworzących grupę Nietykalnych. Oskarżenie z tytułu niepłacenia podatków okazało się tak silne, że Capone został skazany na jedenaście lat pozbawienia wolności. W więzieniu podupadł na zdrowiu, a w 1947 roku zmarł na zapalenie płuc poprzedzone udarem mózgu. Nakręcono o nim kilka filmów. Uchodzi za jednego z największych amerykańskich gangsterów. 

"A man who doesn't spend time with his family can never be a real man" – tak mawiał Vito Corleone, a właściwie Vito Andolini, bohater powieści Maria Puzo "Ojciec Chrzestny". Miał rację. Dla Włocha, a tym bardziej dla Sycylijczyka rodzina, tradycja czy historia to wartości najważniejsze. Tak żyli "Mustache Petes" – sycylijscy założyciele mafii w Stanach Zjednoczonych. Tradycjonaliści, ludzie honoru i zasad. Dotrzymywali danego słowa, a jeżeli ślubowali komuś wierność, była to wierność dożywotnia. Nazywani tak byli przez "Young Turks" – młodych wilków, nową amerykańską mafię, która rzecz jasna była na usługach starszyzny, ale była bardziej amerykańska niż sycylijska. Dla nich nich współpraca z kimś kto nie był Włochem, nie była problemem. Mafie irlandzkie, żydowskie czy polskie, których wówczas było w Ameryce niemało, jeżeli tylko zapewniały zyski, były mile widziane. W 1929 roku wybuchła wojna castellammaryjska między Giuseppem Masserią a Salvatorem Maranazaną. Obydwaj panowie wywodzili się ze starego pokolenia i niechętnie współpracowali z gangami nie posiadającymi włoskich korzeni. Walczyli o dominację w nowojorskim półświatku przestępczym. Wojna była krwawa i trwała blisko dwa lata. Śmierć dwóch konkurentów zakończyła wojnę, jak również starą, tradycyjną sycylijską mafię. Jej miejsce w ramach Syndykatu zajęła nowa mafia amerykańska. 

Narodowy Syndykat to nowa forma zorganizowanej przestępczości na terenie Stanów Zjednoczonych. Nowa mafia amerykańska stworzona przez gangsterów z Young Turks. Plany Syndykatu były bardzo obszerne. Pojawiły się już w 1929 roku, podczas pierwszej i najważniejszej konferencji amerykańskiego świata przestępczego w Atlantic City. Na konferencji był obecny m.in. Al Capone, który został skrytykowany przez resztę społeczności mafijnej za Masakrę w Dniu Świętego Walentego. Ludzie Capone w walentynki 1929, zamordowali siedmiu członów konkurencyjnego gangu. Ich celem był George "Bugs" Moran, czwarty z kolei boss North Side. On sam uszedł z życie, ale stracił sześciu członków swojego gangu i potyka, który dla niego pracował. Twórcy Syndykatu chcieli nawiązać ściślejszą współpracę z wieloetnicznymi gangami, rozproszonymi po wszystkich stanach. Skutkiem obrad było powołanie tzw. Komisji Syndykatu. Organu utworzonego w celu rozstrzygania sporów między Rodzinami. Skład Komisji to Wielka Szóstka, czyli trzech Włochów i trzech Żydów, posiadających prawo głosu. Syndykat zlikwidował również stanowisko capo do tutti capi oraz ustanowił podział na Pięć Rodzin nowojorskiego świata przestępczego. Te pięć rodzi to rodzina Bonanno, Gambino, Colombo, Genovese i Lucchese. Motyw ten jest obecny także w książce i filmie "Ojciec Chrzestny", gdzie rodzina Corleone to jedna z części nowojorskiej pięści.



Włoski publicysta i autor książki o życiu codziennym Cosa Nostry, Fabrizio Calvi zdefiniował mafię w kilku słowach: "To organizacja złoczyńców, mają na celu nielegalne bogacenie się jej członków i występująca jako pasożytniczy pośrednik narzucony przemocą, między własnością a pracą, produkcją a konsumpcją, między obywatelem a państwem. Mafia to kapitalizm pasożytniczy, który zarabia, ale nie kreuje niczego poza narkotykami i śmiercią". Mafia to wytwór o usystematyzowanej hierarchii. Rodzina staje się rygorystycznie kreowaną strukturą, w której każdy członek ma określone miejsce i narzucone z góry funkcje. Na samym dole mafijnej piramidy są współpracownicy, którzy nie należą do Rodziny. To dziennikarze, przedsiębiorcy i kupcy. Ich śmierć, z przyczyn oczywistych jest stratą dla Rodziny, ale nie wiąże się z zemstą, nazywaną w mafijnym świecie vendettą. Poziom wyżej, znajdują się żołnierze – ludzie od mokrej roboty. Ściągają haracze, przeprowadzają napady, mordują na zlecenie – wykonują podstawowe prace Rodziny. W zamian za lojalną służbę, zyskują nielegalne przedsięwzięcia. Dostają w swoje ręce część rodzinnego interesu, przeważnie jest to burdel, albo mała knajpka. Po wejściu do Rodziny stają się nietykalni. Aby ich wyeliminować z gry, trzeba uzyskać zgodę szefa – takie wyroki wydaje tylko ojciec chrzestny. Załogą żołnierzy rządzi kapitan. Capo mianowany przez głowę rodziny. Zleca wszystkie zadania swoim podwładnym i trzyma cyngli w ryzach. Buduje swoją reputację, by po czasie założyć własną Rodzinę i stać się donem. Na szczycie piramidy znajdują się najważniejsze postacie, które pociągają za wszystkie sznurki. Zastępca szefa, jest drugi w kolejności łańcucha dowodzenia. Prowadzi lukratywne interesy i pełni obowiązki dona, gdy ten znajduje się za kratkami. Prawa ręka ojca chrzestnego to niezwykle ciekawa postać czyli Consigliere. Mediator, reprezentant i doradca głowy rodziny. Stanowisko to pełnili zazwyczaj prawnicy lub ekonomiści zajmujący się księgowością Rodziny. Dbali o czystość w papierach i porządek finansowy. Don nie podejmował żadnej decyzji zanim nie skonsultował się ze swoim Consigliere. To bardzo odpowiedzialne i ważne w rodzinnej hierarchii stanowisko. Consigliere mógł zostać jedynie czystej krwi Sycylijczyk. W książce Maria Puzo padł mały wyjątek. Consigliere Ojca Chrzestnego został jego przybrany syn Tom Hagen. Pół Irlandczyk, pół Niemiec. Taki ruch dona nie spotkał się z aprobatą pozostałych czterech nowojorskich rodzin. Listę mafijnej struktury zamyka niepodzielnie rządzący don, czyli ojciec chrzestny. Jest najważniejszy, a jego decyzje mają kluczowe znaczenie w prowadzonych transakcjach. Zamach na życie dona wiąże się z wywołaniem wojny między mafijnymi rodzinami.

Dołączenie do mafii wiązało się z tradycyjnym rytuałem wejścia. Każdy gang przygotowywał coś specjalnego dla swoich nowych członków. Ludzie, którzy chcieli pracować dla Capone, ślubowali wierność na Biblię. W mafiach orientalnych, takich jak w Meksyku, młodego adepta tłukło się do nieprzytomności. Jedynym sposobem dołączenia do organizacji przestępczych było wejście z polecenia. Capo werbował zaufanych ludzi, którzy znali się na swoim fachu i czekał na aprobatę z góry. Wejście do rodzinnych interesów wiązało się często z tradycją. Prawo sycylijskie zabraniało członkom mafii informowania o przestępstwach osób z tym przedsięwzięciem niezwiązanych. Była to tzw. Omertà czyli zmowa milczenia. Z tego powodu przestępstwa mafijne były tak trudne do wykrycia i rozwiązania. Złamanie omerty było równoznaczne z egzekucją.

A teraz przychodzisz do mnie i powiadasz: Don Corleone, proszę o sprawiedliwość. I nie prosisz z uszanowaniem. Nie oferujesz mi swojej przyjaźni. Przychodzisz do mojego domu w dzień ślubu mojej córki i prosisz mnie o dokonanie morderstwa i mówisz "zapłacę ile pan zechce". Nie, nie jestem obrażony, ale co ja zrobiłem, że mnie traktujesz bez szacunku? (...) gdybyś przyszedł do mnie po sprawiedliwość, te szumowiny, które skrzywdziły twoją córkę, płakałyby dziś gorzkimi łzami. Gdyby przez jakieś nieszczęście taki porządny człowiek jak ty, narobiłby sobie wrogów, staliby się oni moimi wrogami, a wtedy wierz mi, baliby się ciebie – Don Vito Corleone.

Mafia od zarania swych dziejów była i jest hermetycznie zamkniętą społecznością nastawioną na zysk. Można do niej dołączyć, albo poświęcić swe życie na walkę z nią. Mafia nie jest przedszkolem, nie można się z niej wypisać. To decyzja na całe życie, która nigdy nie traci ważności. Mafia pochłania i niszczy, jest jak rewolucja, która zjada własne dzieci.

Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia

Czytaj więcej »